Reklama

Powrót zesłańców

Zdziesiątkowani wracali do Polski po latach sowieckiej niewoli. Od 1941 r. ich „terytorium” stały się zgrupowania wojskowe gen. Władysława Andersa na terenie ZSRR. Dla wielu był to kres tułaczki - wycieńczeni głodem i chorobami umierali na obcej ziemi. Dla innych - początek drogi w nieznane

Niedziela Ogólnopolska 51/2012, str. 14-15

MATEUSZ WYRWICH

Andrzej Mierzejewski i Maria Gordziejko

Andrzej Mierzejewski i Maria Gordziejko

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

Wraz z zagrabieniem Polsce 45 proc. jej terytorium pod sowiecką okupacją znalazło się blisko 13 mln polskich obywateli. Spośród nich ponad pół miliona aresztowano i osadzono w obozach. Od Archangielska po Workutę. Po podpisaniu układu Sikorski-Majski tylko niecałym 120 tys. uwięzionych udało się dotrzeć do ówczesnej Persji. W tym - ok. 20 tys. polskich dzieci. Już w samej Persji, dzisiejszym Iranie, mimo niezwykłej pomocy miejscowych zmarło blisko 3 tys. osób.

Tu pomrzecie

Niespełna 8-letnia Marysia Gordziejko tuż przed wojną rozpoczęła naukę w drugiej klasie szkoły powszechnej. Mieszkała z rodzicami i dwójką młodszych siostrzyczek w powiatowym miasteczku Kosowo Poleskie, w województwie poleskim. Podczas inwazji Sowietów w 1939 r. jej młodsza siostrzyczka Zosia miała 6 lat, najmłodsza zaś Hania - 4,5 roku. Mama dziewczynek - 32 lata, a ojciec - o rok więcej. Pracował jako urzędnik samorządowy. Aresztowano go po kilku dniach okupacji. Jeszcze jako młodziutki żołnierz brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej w batalionie lotniczym. Do dziś nie wiadomo, co się z nim stało. Według obecnej informacji rosyjskiego „Memoriału”, najprawdopodobniej został zamordowany przez NKWD i jego nazwisko może widnieć w wykazie rozstrzelanych z tzw. listy białoruskiej.

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

Reklama

W kilka miesięcy po aresztowaniu ojca, w lutym 1940 r., NKWD okrążyło ich dom. Mieli kwadrans na wyprowadzkę. Matkę z dziewczynkami, podobnie jak niemal wszystkich z Kosowa Poleskiego, wywieziono w bydlęcych wagonach. Z kilkoma bochenkami chleba wrzucanymi co trzy dni do wagonu dla… 40 osób. Prawie bez wody, z pryczami po dach, z jednym piecykiem, zwanym kozą.

Andrzej Mierzejewski mieszkał we Lwowie z rodzicami i bratem. Ojciec, inżynier elektryk po politechnice w Monachium, pracował w lwowskiej elektrowni. Zaraz po napaści Sowietów na Polskę NKWD aresztowało brata za działalność w podziemnej organizacji harcerskiej. Uciekł z więzienia. Działał w NSZ i zginął zastrzelony w potyczce z gestapo na warszawskim Śródmieściu. Mierzejewskich natomiast wywieziono z końcem czerwca 1940 r. do Maryjskiej Republiki. W bydlęcych wagonach, w straszliwym upale, jechało wraz z nimi kilka tysięcy urzędników państwowych i policjantów. Po 3 tygodniach zamieszkali w ziemiance we wsi Madary, na terenie Maryjskiej Republiki. Ojciec pracował jako drwal. Jedli na co dzień kawałek chleba i kapuśniak ze zgniłej kapusty. I niemal codziennie sowieccy nadzorcy powtarzali im: zamieszkaliście tu i tu pomrzecie.

Reklama

Marysię Gordziejko z mamą i dwoma siostrzyczkami wieziono blisko miesiąc. Wyrzucono na zmarzlinę, niecałe 100 km od Archangielska, w miejscu, gdzie skończyły się już tory. Resztę etapu kilkaset osób przebyło saniami i pieszo po zamarzniętej północnej Dwinie. Nie wiedzieli, że przemierzali historyczną trasę zesłańców powstań listopadowego i styczniowego. Wreszcie znaleźli się w głębokiej tajdze, w pasiołku Szogunia nad rzeką Wańgą. Poupychano ich do ziemianek, gdzie bardziej dokuczliwe były pluskwy niż mrozy. Im też zapowiedziano, że zginą tu z wyniszczenia pracą, mrozem albo głodem. Rychło okazało się, że nie była to tylko pogróżka. Ludzie umierali dziesiątkami. Niewiele brakowało, a los pozostałych na tej ziemi podzieliłaby rodzina Gordziejków. - Mama bardzo ciężko pracowała przy wyrębie lasu. Była wątła, zabiedzona pracą i głodem. W pewnym momencie dostała obrzęku głodowego na całym ciele, co zazwyczaj skutkowało rychłą śmiercią - opowiada dziś Maria Gordziejko. - Ktoś się nad nią ulitował i wysłał do noszenia wody dla piekarni. I tam już można było zdobyć nieco więcej chleba. Z wiosną jako dzieciaki założyliśmy „spółdzielnię”. Młodsze dzieci naganiały maleńkie ławice rybek na płyciźnie, a starsze łapały je w prześcieradło. Z jednej ławicy do płótna trafiło czasem 5 rybek, czasem więcej, ale pod koniec dnia było ich już kilka kilogramów! Wtedy zgodnie dzieliliśmy tę zdobycz. Nasze mamy mieliły rybki, obtaczały w mące, robiły coś na kształt kulki, gotowały i z tego był całkiem energetyczny przysmak.

Etapy grozy

- Miejscowi - Maryjcy sprzyjali nam, Polakom. Tata pracował jako drwal - wspomina Andrzej Mierzejewski. - Znał znakomicie język rosyjski, bo maturę robił w Kronsztadzie. Ciągle chodziliśmy głodni, mimo że ojcu płacono jakieś niewielkie pieniądze. Ale w jedynym sklepiku niewiele można było kupić. Brakowało tak podstawowych artykułów, jak cebula czy smalec - wspomina Andrzej Mierzejewski. - Jednak sytuacja dla ojca pewnego dnia stała się groźna. Kiedy dowiedzieliśmy się na zebraniu zorganizowanym przez komendanta pasiołku, że zostaniemy zwolnieni po podpisaniu układu Sikorski-Majski, mój tata zaintonował Mazurka Dąbrowskiego. Wszyscy Polacy wstali. Zainteresowało to komendanta obozu. Dowiedział się, że to hymn. Wezwał tatę i zapowiedział, że rodzina wyjedzie z wioski, ale nie on. Na szczęście ktoś mu wytłumaczył, że decyzję o tym, iż nasz ojciec ma wyjechać, podjął towarzysz Stalin. Jeśli postąpi inaczej, to może mu się narazić. I w ten sposób tata bez przeszkód znalazł się na liście do wyjazdu.

Reklama

Tymczasem podróż z miejsc zesłania do miejsca zgrupowania wojsk polskich w Buzułuku dla bardzo wielu rodzin stała się drogą grozy. Dzieci, którym rodzice poumierali, były zabierane z miejsc zesłania i rusyfikowane w domach dziecka. Nie wszystkie też rodziny znalazły się na listach wyjazdowych. Z niewiadomych przyczyn początkowo nie znalazła się na takiej liście również rodzina Gordziejków. - Mama była przekonana, że następnej zimy nie przeżyjemy - opowiada Maria Gordziejko. - Nie udało jej się załatwić przepustki i sań, więc zdesperowana oddała nas pod opiekę innej rodziny. Uszłyśmy za saniami w taborze kilkanaście kilometrów. Wreszcie rodzina, która się nami opiekowała, odesłała nas. Uznała bowiem, że nie starczy dla nas żywności. I tak my we trzy, małe dziewczynki, zostałyśmy same w śnieżnym stepie… Wracałyśmy do pasiołka przez kolejne godziny. Naokoło przeraźliwie wyły wilki. Wiedziałyśmy, że kiedy zapadnie noc, staniemy się dla nich łatwym pokarmem. Siostrzyczki płakały. Ja też. Czułam okropny strach, ale wiedziałam, że one są pod moją opieką. I nieoczekiwanie stałam się dorosłą 9-latką. Bałam się strasznie. Tym bardziej że po kolejnych kilku kilometrach droga się rozwidlała i nie wiedziałam, dokąd iść. Pan Bóg mnie jednak poprowadził. W ledwie widocznych spod śniegu zarysach sań zauważyłam maleńkie ostre dołki. To były ślady obcasów zimowych butów jednej z pań, z którymi szłyśmy. Poszłam po tych śladach, ale kiedy już byłyśmy kilka kilometrów od wsi, załamałam się. Chciałam, żebyśmy siadły odpocząć. I wtedy „przywództwo” nad nami przejęła najmłodsza siostra… Sześciolatka. Nie pozwoliła nam siąść. Upierała się z wielką siłą, że musimy iść dalej. Gdyby nie jej upór, zamarzłybyśmy. Tymczasem mama,wiedziona rodzicielskim instynktem, wyszła po nas i gdzieś w połowie drogi spotkałyśmy się...

Głód

Reklama

Wkrótce po tym wydarzeniu mamie Gordziejko udało się uzyskać wpisanie na listę wyjeżdżających. W równie dramatycznych okolicznościach wszystkie cztery barką dotarły w ciągu miesiąca do Buzułuku na początku 1942 r. Były na tyle zdrowe, że odtransportowano je na dalszy etap wędrówki. Tym razem do Uzbekistanu. - Nie wiem już dziś, dlaczego tak się stało, ale znalazłyśmy się w kolejnym transporcie. Tym razem w ponad 50-stopniowym upale. Ludzie umierali w wagonach. Głównie na malarię i tyfus. Nie było wody. Niewiele też do jedzenia - opowiada Maria Gordziejko. - Zmarłych w wagonach, ot tak, wyrzucano, odsuwając drzwi. Nikt ich nie grzebał, bo pociąg jechał dalej. Wreszcie przywieziono nas do Czyrak-Czy, co w tłumaczeniu na polski znaczy „dolina śmierci”. Gdzieś ok. 200 km od Samarkandy, w rejony, gdzie uprawiano bawełnę. Wyładowano nas niczym kamienie, w pustym stepie. Przyjechali chłopi i wybrali ludzi do pracy. Zostawili tylko mamę i nas troje. Stwierdzili pewnie, że nie nadamy się do żadnej pracy. Zaczęłyśmy płakać, a z nami zawodziły szakale. Znów byłyśmy skazane na pożarcie. Minęła może godzina, a na horyzoncie pojawiła się arba - dwukółka z naczelnikiem Rejkomu. Zabrał nas, ratując nam życie. Dał nam pokoik w swoim domu. Mama prała bieliznę, a ja prasowałam. I za to miałyśmy nieco chleba. Mama niebawem zachorowała. Również siostra, która była już takim kościotrupkiem, że nie mogła chodzić. Zabrano je do szpitala, a mnie i drugą siostrę do sierocińca. Gdy już siostra wyszła ze szpitala, wysłano nas ponownie do Buzułuku. A stamtąd do Pahlevi.

Rodzinę Mierzejewskich od śmierci głodowej na pokładzie statku uratowała bogata Rosjanka, obdarowując chlebem, masłem i serem. Mimo tej pomocy 10-letni Andrzej umierał z niedożywienia. Przysypiał i budził się z lękiem, uciekając przed sennymi koszmarami. Nie opuszczały go halucynacje. Po przebadaniu przez lekarza wojskowego w Buzułuku stwierdzono, że chłopiec musi się szybko znaleźć w szpitalu, inaczej umrze. Pierwszym statkiem wysłany został wraz z grupą podobnych dzieci do Pahlevi w Iranie. - Ważyłem kilkanaście kilogramów. Przestałem chodzić. Miałem atrofię mięśni. Wypadły mi wszystkie mleczne zęby, a nie wyrosły nowe. Byłem 10-letnim bezzębnym starcem - niechętnie wraca do tego wydarzenia Andrzej Mierzejewski. - Później zęby mi wyrastały, ale w podniebieniu. Było to straszliwie bolesne. Potrzebna była operacja. … Upiorne przeżycia. Nie, nie… Staram się o tym nie mówić.

Gościnna Persja, niegościnni komuniści

Zarówno Andrzej Mierzejewski, jak i siostry Gordziejko, do których po kilku miesiącach dojechała mama, rozpoczęli nowe życie w gościnnej Pahlevi. Później w Isfahanie. Następnie w równie gościnnym Libanie. Za ich pobyt, jak i wielu innych polskich rodzin, płacił Watykan. Miejscowe władze otoczyły ich iście królewską opieką. Zarówno w Persji, dzisiejszym Iranie, jak i w Libanie, Indiach czy w Afryce, gdzie powstały polskie miasteczka czy wioski. Wkrótce dzieci rozpoczęły naukę w szkołach podstawowych, gimnazjach. Setki z nich - podobnie jak i dorośli - trafiały jednak najpierw do sanatoriów. Tysiące do szpitali. Mimo starań, wielu nie udało się już uratować. Ich miejsca znaczą krzyże na obcej ziemi.

Rodziny Mierzejewskich, Gordziejków oraz tysiące innych wróciły w 1947 r. do Polski, która pod sowiecką okupacją powracających zesłańców przyjęła jednak nieufnie. Wręcz wrogo. Wzywano ich na przesłuchania w UB. Namawiano do inwigilacji środowiska „andersowców”. Albo, jak nazywano ich na UB - „faszystów”. Niektórych z nich, jeszcze niedawno dzieci, a tuż po wojnie ledwie wchodzącą w życie młodzież, aresztowano i wsadzano do więzień czy obozów. Za to, że byli „u Andersa”. Tysiące z nich mogło wykonywać tylko gorszą pracę. Często przez lata musieli obyć się bez mieszkań, egzystując kątem u rodziny czy przyjaciół. Nierzadko zamykano im drogę do nauki na wyższych uczelniach. Nagminnym zabiegiem było nieuznawanie ukończonych polskich szkół w Afryce, Indiach, Iranie czy Libanie. I tak wielu zesłańców po powrocie przeżywało kolejny etap zesłania. Etap najdłuższy, bo kilkudziesięcioletni. Tym razem we własnej, wytęsknionej ojczyźnie.

2012-12-31 00:00

Oceń: 0 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Św. Teresa od Dzieciątka Jezus - "Moim powołaniem jest miłość"

Niedziela łódzka 22/2003

[ TEMATY ]

św. Teresa z Lisieux

Adobe Stock

Św. Teresa z Lisieux

Św. Teresa z Lisieux

O św. Teresie od Dzieciątka Jezus i Najświętszego Oblicza, karmelitance z Lisieux we Francji, powstały już opasłe tomy rozpraw teologicznych. W tym skromnym artykule pragnę zachęcić czytelników do przyjaźni z tą wielką świętą końca XIX w., która także dziś może stać się dla wielu ludzi przewodniczką na krętych drogach życia. Może także pomóc w zweryfikowaniu własnego stosunku do Pana Boga, relacji z Nim, Jego obrazu, który nosimy w sobie.

Życie św. Teresy daje się streścić w jednym słowie: miłość. Miłość była jej głównym posłannictwem, treścią i celem jej życia. Według św. Teresy, najważniejsze to wiedzieć, że jest się kochanym, i kochać. Prawda to, jak może się wydawać, banalna, ale aby dojść do takiego wniosku, trzeba w pełni zaakceptować siebie. Św. Teresie wcale nie było łatwo tego dokonać. Miała niesforny charakter. Była bardzo uparta, przewrażliwiona na swoim punkcie i spragniona uznania, łatwo ulegała emocjom. Wiedziała jednak, że tylko Bóg może dokonać w niej uzdrowienia, bo tylko On kocha miłością bez warunków. Dlatego zaufała Mu i pozwoliła się prowadzić, a to zaowocowało wyzwoleniem się od wszelkich trosk o samą siebie i uwierzeniem, że jest kochana taką, jaka jest. Miłość to dla św. Teresy "mała droga", jak zwykło się nazywać jej duchowy system przekonań, "droga zaufania małego dziecka, które bez obawy zasypia w ramionach Ojca". Św. Teresa ufała bowiem w miłość Boga i zdała się całkowicie na Niego. Chciała się stawać "mała" i wiedziała, że Bogu to się podoba, że On kocha jej słabości. Ona wskazała, na przekór panującemu długo i obecnemu często i dziś przekonaniu, że świętość nie jest dostępna jedynie dla wybranych, dla tych, którzy dokonują heroicznych czynów, ale jest w zasięgu wszystkich, nawet najmniejszych dusz kochających Boga i pragnących spełniać Jego wolę. Św. Teresa była przekonana, że to miłosierdzie Boga, a nie religijne zasługi, zaprowadzi ją do nieba. Św. Teresa chciała być aktywna nie w ćwiczeniu się w doskonałości, ale w sprawianiu Bogu przyjemności. Pragnęła robić wszystko nie dla zasług, ale po to, by Jemu było miło i dlatego mówiła: "Dzieci nie pracują, by zdobyć stanowisko, a jeżeli są grzeczne, to dla rozradowania rodziców; również nie trzeba pracować po to, by zostać świętym, ale aby sprawiać radość Panu Bogu". Św. Teresa przekonuje w ten sposób, że najważniejsze to wykonywać wszystko z miłości do Pana Boga. Taki stosunek trzeba mieć przede wszystkim do swoich codziennych obowiązków, które często są trudne, niepozorne i przesiąknięte rutyną. Nie jest jednak ważne, co robimy, ale czy wykonujemy to z miłością. Teresa mówiła, że "Jezus nie interesuje się wielkością naszych czynów ani nawet stopniem ich trudności, co miłością, która nas do nich przynagla". Przykład św. Teresy wskazuje na to, że usilne dążenie do doskonałości i przekonywanie innych, a zwłaszcza samego siebie, o swoich zasługach jest bezcelowe. Nigdy bowiem nie uda się nam dokonać takich czynów, które sprawią, że będziemy w pełni z siebie zadowoleni, jeśli nie przekonamy się, że Bóg nas kocha i akceptuje nasze słabości. Trzeba zgodzić się na swoją małość, bo to pozwoli Bogu działać w nas i przemieniać nasze życie. Św. Teresa chciała być słaba, bo wiedziała, że "moc w słabości się doskonali". Ta wielka święta, Doktor Kościoła, udowodniła, że można patrzeć na Boga jak na czułego, kochającego Ojca. Jednak trwanie w takim przekonaniu nie przyszło jej łatwo. Przeżywała wiele trudności w wierze, nieobce były jej niepokoje i wątpliwości, znała poczucie oddalenia od Boga. Dzięki temu może być nam, ludziom słabym, bardzo bliska. Jest także dowodem na to, że niepowodzenia i trudności są wpisane w życie każdego człowieka, nikt bowiem nie rodzi się święty, ale świętość wypracowuje się przez walkę z samym sobą, współpracę z łaską Bożą, wypełnianie woli Stwórcy. Teresa zrozumiała najgłębszą prawdę o Bogu zawartą w Biblii - że jest On miłością - i dlatego spośród licznych powołań, które odczuwała, wybrała jedno, mówiąc: "Moim powołaniem jest miłość", a w innym miejscu: "W sercu Kościoła, mojej Matki, będę miłością".
CZYTAJ DALEJ

Leon XIV: przed Bogiem zdamy sprawę z troski o bliźnich i świat stworzony

2025-10-01 17:47

[ TEMATY ]

Leon XIV

Monika Książek

„Bóg zapyta nas, czy pielęgnowaliśmy i dbaliśmy o świat, który stworzył (por. Rdz 2, 15), dla dobra wszystkich i przyszłych pokoleń, oraz czy troszczyliśmy się o naszych braci i siostry” - stwierdził Ojciec Święty podczas konferencji zorganizowanej w 10. rocznicę publikacji encykliki Laudato si’ w Centrum Mariapoli w Castel Gandolfo.

Zanim przejdę do kilku przygotowanych uwag, chciałbym podziękować dwojgu przedmówcom, [Arnoldowi Schwarzeneggerowi i Marinie Silva - brazylijska minister środowiska i zmian klimatycznych - przyp. KAI], ale chciałbym dodać, że jeśli rzeczywiście jest wśród nas dziś po południu bohater akcji, to są to wszyscy, którzy wspólnie pracują, aby coś zmienić.
CZYTAJ DALEJ

USA: za przykładem Eriki Kirk aktor Tim Allen wybaczył zabójcy swego ojca

2025-10-01 19:17

[ TEMATY ]

świadectwo

świadectwa

adobe Stock

Amerykański aktor i komik Tim Allen, znany z ról w ponad 30 filmach i w kilku serialach telewizyjnych, wyznał, że wybaczył zabójcy swego ojca sprzed ponad 60 laty. Na stronie X napisał, że do podjęcia tej decyzji skłonił go "przejmujący gest" Eriki Kirk, która niedawno oświadczyła przed milionami widzów w Stanach Zjednoczonych i w innych krajach, iż wybacza mordercy jej męża Charliego. Aktor zapewił, że jej przykład sprawił, iż znalazł w sobie siłę, aby przebaczyć człowiekowi, który pozbawił życia jego ojca, gdy on sam miał 11 lat.

Podziel się cytatem Przywołał w tym kontekście niedawne "poruszające" słowa wdowy po zamordowanym 10 września działaczu chrześcijańskim Charlie Kirku, która przez łzy powiedziała m.in.: "Ten człowiek... ten młody człowiek... wybaczam mu". Aktor oświadczył, że właśnie te słowa głęboko go poruszyły i to pod ich wpływem postanowił po ponad 60 latach przebaczyć temu, kto zabił jego ojca.
CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

REKLAMA

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję