Dwa lata temu głosowała za kandydaturą współkoalicjanta, Włodzimierza Czarzastego na stanowisko marszałka Sejmu, teraz już zapowiada, że w nadchodzącym głosowaniu (umowa koalicyjna zakłada, że 13 listopada Szymona Hołownię zastąpi w tej funkcji lider Lewicy) nie poprze tego polityka. - Mam bardzo duży problem z przeszłością pana Czarzastego, w związku z jego członkostwem w PZPR – tłumaczy i można by się zastanawiać dlaczego jesienią 2023 roku jakoś to jej nie przeszkadzało.
Nie chodzi mi jednak w tym wstępie o jakąś złośliwość, ale o uświadomienie sobie i czytelnikom jak wiele się zmieniło. Entuzjazm wyborców partii tworzących koalicję 13 grudnia opadł i wielu z nich zastanawia się dlaczego w sumie dwa lata temu oddali tak, a nie inaczej swój głos. Na tę polityczną apatię nakłada się kilka czynników. Brak wizji polityków władzy, buzujące konflikty wewnątrz obozu rządzącego, lenistwo i ciężar niespełnionych obietnic, a po stronie wyborców poczucie zawiedzenia, by nie powiedzieć wyborczego oszustwa. W końcu opadają emocje i zostaje świadomość, że tak naprawdę były tylko one.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Czy to oznacza, że dla opozycji, a konkretnie największej partii opozycyjnej, Prawa i Sprawiedliwości rozpościera się kwiecista droga do powrotu do władzy? Niekoniecznie. To jak w życiu. W relacji duże emocje mogą wpłynąć na podjęcie decyzji, której później się żałuje, ale bez zrozumienia przez stronę odrzuconą co do niej doprowadziło oraz nie tylko chęci, ale realności zmiany – sama niechęć do podjętego w gorących emocjach wyboru, nie wystarczy. Czy dziś opozycja ma realną, mam na myśli nową ofertę dla tych zawiedzionych wyborców koalicji 13 grudnia? Czy próbuje przekonać ich nie tylko do tego, że tamci są źli, szkodzą, czy są zagrożeniem, ale też my się zmieniliśmy? To są pytania kluczowe, które dziś pretendenci do tego, by do władzy wrócić nie tylko powinni sobie zadać, bo to należało zrobić już dawno, ale swoim działaniem dawać pozytywną na to odpowiedź.
Polityczny impas
Na razie władza jest słaba, ale nie widać też, by w sondażach rysowała się wizja stabilnej większości obozie opozycji. Konfederacja stoi trochę po środku i się ogląda, a Prawo i Sprawiedliwość wciąż ma za niskie notowania, by liczyć na samodzielną większość jak w 2015 i 2019 roku. Największą siłą partii Jarosława Kaczyńskiego jest dziś wzrost samoświadomości wyborców jeśli chodzi o ocenę tego co było w Polsce przed i po 15 października, ale to, co dziś przechodzi statystyczny wyborca obozu władzy to jeszcze „tylko” zawód, a nie nienaruszalna, czy choćby stabilna zmiana zdania.
Czy rządzący mają narzędzia do politycznej regeneracji? Oprócz emocji, nic takiego na horyzoncie nie widać, stąd upór w polityce „rozliczeń”, które realnie nie są niczym poważnym (dla najbardziej zatwardziałych sympatyków władzy sprawa miała być prosta: liderów opozycji mieli oglądać za kratkami, nie w Sejmie, czy w mediach), a każda inna aktywność, czy to na polu gospodarczym, czy sferze wymiaru sprawiedliwości wygląda jak taniec w błocie, które wciąga coraz bardziej, a wyjście nie widać. Do tego wszystkiego ciąży największy kamień u nogi, czyli własne obietnice i zobowiązania, które nie zostały dotrzymane.
Reklama
Ten chaos, czy też mówiąc brutalnie polityczne miotanie się widać na każdym kroku. I tak w Piotrkowie Trybunalskim, podczas spotkania z premierem Donaldem Tuskiem, padło pytanie proste, niemal banalne: dlaczego od lat nie było go w Wieluniu – mieście-symbolu niemieckiego terroru, gdzie 1 września 1939 roku spadły pierwsze bomby II wojny światowej? I choć można było odpowiedzieć po ludzku – z empatią, refleksją, nawet skruchą – premier wybrał ścieżkę wykładu o historycznych sporach i różnicach między poszczególnymi miastami o to, kto „był pierwszy”. Ani słowa o Niemcach, ani o ofiarach, a na końcu żarcik, że za rok spróbuje zdążyć, „pani marszałek [to było do Moniki Wielichowskiej] proszę zapisać”. Brzmiało to tak, jakby chciał rozbroić emocje, a wyszło – szczególnie biorąc pod uwagę poruszaną tematykę – co najmniej żałośnie.
Odbijanie
Nieobecność Tuska w Wieluniu jawi się tu jako symboliczny brak – wrażliwości, odpowiedzialności i odwagi, by nazwać rzeczy po imieniu. Tym bardziej, że tego samego dnia, czyli w dniu obchodów rocznicy 1 września prezydent Karol Nawrocki potrafił być i na Westerplatte, i w Wieluniu. Zdołał, bo – jak się wydaje – chciał. A w polityce, jak w życiu, „kto chce – szuka sposobu, kto nie chce – powodu”.
Zresztą, cała ta historia mówi więcej o kondycji rządu niż niejeden sondaż. Im słabszy staje się premier, tym silniej wyrasta prezydent. Nie tylko na polu symboli, lecz także realnej inicjatywy. Nawrocki nie ogranicza się do komentowania – zapowiada projekty ustaw, które z jednej strony są realizacją jego obietnic, a z drugiej mają spełnić obietnice Tuska. To sytuacja paradoksalna: głowa państwa staje się wykonawcą niespełnionych zapowiedzi szefa rządu. A ten w tym czasie lansuje coraz bardziej efemeryczne slogany w rodzaju „śladów aktywności” (to o „przyrzeczeniu”, że w Polsce będzie szybsza kolej).
Reklama
Tyle że ślad aktywności to nie to samo co jej rezultat. Bo jeśli Tusk faktycznie realizowałby swoje „100 ustaw deregulacyjnych”, nie trzeba by tłumaczyć się przed posłami z opóźnień i półprawd. Tymczasem interpelacja Macieja Małeckiego z PiS odsłoniła dość kompromitującą prawdę. W odpowiedzi rządowego sekretarza Jakuba Stefaniaka nie ma ani jednego konkretu, tylko mydlenie oczu o „125 propozycjach” i „68 rządowych projektach”. Tyle że wyborcza obietnica dotyczyła ustaw, nie „propozycji”. A różnica między nimi to mniej więcej tyle, co między szkicem a domem, czy chociażby fundamentami.
To właśnie w takich momentach wychodzi cała bezradność wizerunkowej polityki. Bo można próbować przykrywać brak efektów nowymi hasłami – „nowy początek”, „restart”, „przyspieszenie” – ale bez treści to tylko słowa. Minister Kotula mówi o „nowym otwarciu”, a obywatele mają wrażenie, że wciąż siedzą w tym samym zamkniętym kręgu. Zamiast pracy dla ludzi – kłótnie między ministrami a wiceministrami, zamiast troski o Polskę – obsesyjne spoglądanie na Brukselę i Berlin. Gdy polityka sprowadza się do PR-u, rzeczywistość nie stanie się słodsza – jak herbata, w której ktoś miesza łyżeczką bez cukru.
Niezdany egzamin
Ale najbardziej bolesny test wiarygodności dotyczy spraw zasadniczych: bezpieczeństwa. Premier mówi dziś o „jedności wokół granic” i „pojednaniu”, zapominając, że jeszcze niedawno jego partia głosowała przeciwko wprowadzeniu stanu wyjątkowego i budowie zapory na wschodniej granicy. Wtedy twierdzono, że mur to „pisowski teatr”, a stan wyjątkowy to „przykrywka dla wyprowadzania Polski z Unii”. Dziś ci sami politycy mówią o obronie granic jak o swojej zasłudze. Może to i dobrze, że zrozumieli, ale bez przeprosin – choćby wobec Straży Granicznej i jej byłej rzeczniczki kpt. Anny Michalskiej – taka zmiana brzmi fałszywie.
Bo jak pogodzić hasło „pojednania Polaków” z pamięcią o dzieleniu ich w czasie kryzysu migracyjnego? Jak uwierzyć w szczerość, gdy wczoraj podważano wysiłek obrońców granicy, a dziś stawia się ich w pierwszym szeregu? Kiedyś politycy Platformy i celebryci jechali na granicę walczyć z „bezdusznym rządem”, dziś o tamtej gorączce nikt nie pamięta, a prawo, które im tak przeszkadzało w podejściu do nielegalnego przekraczania granicy – nie zmieniło się ani o milimetr. Ale tę histerię pamięta społeczeństwo, a przynajmniej jego spora część – i coraz trudniej je nabrać. I jakiekolwiek zaklęcia o „śladach aktywności” nic tu nie pomogą.