Reklama

Zapiski z wyprawy 29 września - 8 października 2000 r.

Tropami dziecinnych lat - czyli sześćdziesiąt lat później (1)

Niedziela podlaska 33/2001

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

Niemal już całe długie życie minęło. Dzieciństwo upłynęło w ciepłym, niezapomnianym rodzinnym domu. Potem przyszły burzliwe, pełne wojennego tragizmu lata młodzieńcze. Prawie zupełnie wymazana została już z myśli, świadomości, żmudna, codzienna walka w obcym środowisku i kraju o wykształcenie, potem nierównie toczona, w nie zawsze przyjaznym środowisku, walka o rodzinę, dzieci, przyzwoite warunki pracy. Niemniej jednak pozostała, głęboko zakorzeniła się i przetrwała bez mała nietknięta odległa kraina, dziwnie przerażająca, pełna niezrozumiałej grozy, jeszcze z okresu wczesnej młodości. Wojna, wywózki, utrata wspaniałych rodziców. Jakiś koszmarny inny świat.

Nieustanny, nękający brak najbliższych - ich wielkiej, nigdy niekwestionowanej miłości. Tych, do których jako dziecko ufnie wyciągało się ręce w dzień i nocy, w momentach radosnych przeżyć, najgłębszych doznanych wzruszeń, ale też w najtrudniejszych, najcięższych chwilach, w potrzebie. Nieobecność ich, jakaś nie do wyrugowania pustka, podświadomie maltretowała, męczyła wiele, wiele lat. Pełne tragizmu odejście obojga rodziców pozostawiło w sercu nie do usunięcia cierń, raniący do ostatnich dni życia, do jego kresu.

Przygotowania do wyprawy

Katyń, miejsce ostatniego spoczynku ojca, Franciszka, został odwiedzony około sześć lat wcześniej, ale perspektywa powrotu do miejsc, gdzie matka została zamęczona, na zesłaniu, na dalekiej Syberii, mimo kolosalnych przeobrażeń politycznych w tym rejonie, w dalszym ciągu pozostawała nikła. Dopiero zmiana sytuacji ks. Zbigniewa Karolaka, prowadzącego probostwo na Białorusi, wpłynęła na ostateczną decyzję oraz możliwość realizacji ekspedycji, ścieżkami przebytymi w okresie II wojny światowej, na które ślepy los rzucił niegdyś spokojną, miłującą się rodzinę. Znał on bowiem środowiska położone na wschód od Bugu, ponadto doskonale władał językiem rosyjskim. Z wielu więc względów jemu należy się uznanie za doprowadzenie do skutku wyprawy oraz doprowadzenie do spotkania ze wstrząsającą przeszłością, z zagubionym duchem utraconej przedwcześnie matki.

Dosłownie w ostatnim momencie dołączył do naszej trójki starszy brat Tadeusza - również Zbigniew i to, pomimo długiej listy ostrzeżeń, przestróg brzmiących niemal jak zastraszanie, które teoretycznie rzecz biorąc, powinny załamać wolę najsilniejszego człowieka, największego śmiałka, lekkomyślnie podchodzącego do zagrażających niebezpieczeństw w dalekim, obcym świecie. Jakkolwiek z pewnym ociąganiem, to i on zdecydował się wziąć udział w naszej wyprawie. Wszelkie wątpliwości zostały rozwiane później. Okazało się, iż informacje uzyskane w biurze jednego z lokalnych senatorów nie były ścisłe, cokolwiek mijały się z rzeczywistością.

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

Reklama

Wyruszamy na wschód

Ostatecznie więc wybraliśmy się we czwórkę: ks. Zbigniew Karolak - dowódca, starszy brat Tadeusza -

Zbigniew Walląg oraz Tadeusz Walląg z żoną - Ziutą. Ziściło się więc nie tylko marzenie, ale nurtująca, wewnętrzna, głęboka konieczność odczuwana przez Tadeusza jako moralny obowiązek. Granica kraju, którego sama nazwa, Syberia, spędzała przez niemal dwie setki lat sen z powiek milionom ludzi, została przekroczona niezauważalnie, nocnym lotem, powyżej chmur (trasa Moskwa-Omsk) Aerofłotem, Boeing 437. Samolot ten utrzymany był w znacznie lepszej formie i prezentował się nieporównywalnie schludniej, niż kursujące na linii Moskwa-Warszawa, gdzie w użytku były nie tyle muzealne eksponaty, bo takowe, najpewniej byłyby lepiej traktowane - dbano by o nie. Odnosiło się wrażenie, iż były to jednostki przeznaczone na złom lub tam zostały pozbierane: rozklekotane, podrapane, porozbijane kuchnie, siedzenia zapadnięte, a jakieś, przypadkowo - nie połamane druty wciskały się w nieodpowiednie, niewymowne miejsca. Wszystko niedoczyszczone, krótko mówiąc - brudne. Samo skorzystanie z fotela napawało poczuciem odrazy. Odczuliśmy to najmocniej w czasie nocnego lotu (Moskwa-Omsk). Nastrój poprawiał schludnie prezentujący się personel, ale gdzieś głęboko w świadomości uporczywie tłukła się żałosna myśl: trzeba było zachować nieco rozsądku, nieco więcej pospolitej, ludzkiej przezorności i na wszelki wypadek zaopatrzyć się w spadochron! Ogólne uznanie uczestników lotu, wywołał styl lądowania rozklekotanego gruchota. Trzeba przyznać, iż odbyło się ono zadziwiająco miękko, bez jednego szarpnięcia - "jak po maśle".

Była spokojna, gwieździsta noc. Przenikliwą ciszę zakłócał jedynie monotonny głos warczącego motoru. Brak jakichkolwiek turbulencji atmosferycznych, choć najpewniej nie wywołałoby większego zaskoczenia, gdyby nad całym, rozległym pasmem górskim, jakim jest Ural (granica Europa-Azja), szalały przerażające burze z szokującymi i oślepiającymi swym blaskiem błyskawicami, ogłuszającym hukiem oraz ostrym trzaskiem grzmotów, nie mówiąc o pospolitym trzęsieniu, czy nabijaniu. Nawet większej kategorii kataklizmy, jak spadanie z niebios gwiazd, świszczące w pobliżu komety lub też inne, cokolwiek skromniejsze kamienie kosmiczne, jak meteoryty - przyjęte zostałyby, jeśli nie ze stoickim spokojem, to w każdym razie bez zdziwienia.

W Omsku wylądowaliśmy bardzo precyzyjnie, bez niespodzianek, wczesnym rankiem 30 września 2000 r.

Przywitało nas ciemne niebo oraz chłód, przypuszczam ok. -3oC. Z płyty lotniska, autobusem, odstawieni zostaliśmy do niewielkiego budynku, stojącego zupełnie osobno, ale należącego do całego kompleksu usługowego. Przy wejściu zgromadzeni, zziębnięci pasażerowie usiłowali wedrzeć się do wnętrza, wprawdzie nie opalanej budowli, ale zapewniającej pewną osłonę przed zimnym wiatrem. Ale na próżno! Obsługa, jaką reprezentowała hoża niewiasta oświadczyła: "nie lzia" - dopiero po dostarczeniu przez pracowników bagaży! Ludzie stali więc bez słowa protestu: starsi i młodsi, matki z dziećmi na mroźnym, ale świeżym powietrzu, pod nienajgorzej oświetlonym wejściem do przedziwnej twierdzy, zawierającej klucz do dalszej podróży lub powrotu do domu, tj. "cudowną" taśmę. Wyczuwalne, prawie namacalne było napięcie wśród wyczekujących: czy gorąco upragnione rzeczy, przekazane na bagaż, pokażą się na niej, czy też nie?

Podczas głośnych powitań z najbliższymi z utęsknieniem wypatrywano przez oszklone, wahadłowe drzwi, czy wreszcie zjawiły się na diabelskim kole walizki i torby? Najpewniej pierwszeństwo mają pasażerowie innego samolotu, a może w ogóle nie doleciały? Z ust ludzi buchały kłęby gęstej pary, a ręce i nogi wykonywały rytmiczne ruchy typowe dla klasycznej, "rozgrzewczej" gimnastyki. Nagle wszystkie czapki zostały naciągnięte głęboko na uszy. Wreszcie ukazały się pierwsze bagaże, walizy, niektóre ciasno owinięte w ochronną, przeźroczystą folię. Ks. Karolak złapał swoją, nieco pokaźniejszą, choć podręczną walizkę i podszedł do wysokiego mężczyzny, który okazał się księdzem greckokatolickim, oczekującym naszego przybycia. Może nieco ryzykancko umówiony został przez przywódcę grupy, nowoczesną metodą komunikacji - przez połączenie internetowe. Na szczęście skontaktowany zjawił się i mimo czekających go wieczorem obowiązków postanowił odstawić gości do Pawłodaru swoim samochodem. Gdy opuszczaliśmy przedmieścia Omska, wschodni horyzont stanął w złocisto-różowych płomieniach porannej zorzy.

Wkrótce jednak utonęła ona w nadciągających szarych mgłach i chmurach. Wbrew nadziejom jadących autem w kierunku południowym, całą drogę utrzymywały się niskie temperatury, zacinał ostry wiatr, a okresami niemal marznący kapuśniaczek. Mijaliśmy śpiące jeszcze osady, niemal zawsze ukryte za wysokim ogrodzeniem. Początkowo, dokładniej w jednej do dwóch, mur wykonany był z szarej cegły, który częściowo osłaniał dobrze wyglądające i zorganizowane domy, a w każdym razie przyzwoicie prezentujące się, w jednym stylu dachy. Im dalej w kierunku południowej granicy, osiedla - sowchozy przybierały charakter jakby zdezorganizowany, zaniedbany.

Ogrodzenia wykonane z bardzo mieszanego materiału, przynajmniej częściowo rozlatujące się. Obszerniejsze budynki gospodarcze należące do wspólnoty, często betonowe stajnie, stały w nieładzie, zdewastowane, brakowało w nich okien, mury porozbijane lub częściowo porozbierane. Maszyny rolnicze połamane, zardzewiałe i porozrzucane. W otoczeniu domów rozwichrzone, potężne kopy siana lub słomy, a niejednokrotnie stare, podupadłe budynki mieszkalne - chaty, sprawiały wrażenie zapuszczonych, zniszczonych, wręcz nędznych.

Od czasu do czasu, z dala widoczne były stada pasącego się bydła i koni, należące do lokalnych sowchozów. Im dalej na południe, tym drzewostan stawał się biedniejszy. W pobliżu Omska zauważalne były lasy, głównie liściaste, w owym okresie jeszcze zielone. Stopniowo widok ulegał zmianie. Miejsce lasów zajęły większe, potem mniejsze zagajniki, by ostatecznie przeistoczyć się w przydrożne, bardzo skąpe zarośla. W nich przeważały małe, niezbyt okazałe brzozy w początkowym okresie jesiennych barw. Dalej to już tylko szare stepy, kończące się gdzieś daleko, za horyzontem. W czasie wielogodzinnej jazdy obserwowaliśmy, co chwilę podrywające się w popłochu, czarno-białe sroki. Na widnokręgu nie widać nawet śladu innego ptactwa, czy jakiejkolwiek dzikiej zwierzyny. Tego rodzaju pejzaż utrzymał się aż do samego Pawłodaru. Pędziliśmy z szybkością na pewno przekraczającą maksymalnie dozwoloną, dudniąc po nienajlepiej wykończonej nawierzchni asfaltowego "highway´u". Samochód toczył się wartko po stosunkowo wąskiej drodze, chociaż brak wykończenia, tj. centralnie wymalowanej, rozdzielającej białej linii, wyznaczającej podział szosy na dwa pasy, z całą pewnością nie ułatwiał jazdy prowadzącemu, nie sprzyjał też bezpieczeństwu. Na szczęście w ciągu sześciu do siedmiu godzin, minęliśmy zaledwie kilka, może kilkanaście pojazdów. Za każdym razem, gdy coś nadjeżdżało z przeciwka, aby uniknąć kolizji - świetny, dynamicznie prowadzący kierowca, musiał sprowadzać mocno trzęsący, rozpędzony wehikuł, na niewykończone pobocze.

W Kazachstanie

Tak dotarliśmy do granicy Kazachstanu. Zatrzymani zostaliśmy przy okazałym, murowanym budynku, który dysponował rozciągniętym ponad drogę, imponującym okapem, pieczołowicie ustawionym dla ochrony przed deszczem i śnieżycą swoich pracowników, kontrolerów granicznych. Samochód cofnięto ok. 150-200 m na boczną drogę, bez nawierzchni, natomiast całą naszą piątkę skierowano do małego, drewnianego baraku. Było zimno i wietrzno. Na szczęście nie czekaliśmy długo pod drzwiami na zewnątrz. Po kilku minutach wnętrze opróżniło się. Prędko wcisnęliśmy się do niewielkiego pomieszczenia. Pechowi podróżni, którzy przyjechali po nas, stali już nieco dłużej na niemal marznącej mżawce i niemiłym wietrze. W małym, ciasnym pokoiku nie przewidziano miejsc siedzących do dyspozycji klientów. Zabrakło przestrzeni na krzesło lub mały stołek. Stanęliśmy więc grzecznie, szeregiem za wydłużonym, wysokim pulpitem, oddzielającym "natrętów" od wykonujących swój obowiązek zawodowy. Zaczęło się przeglądanie paszportów, wiz, dat opuszczenia Warszawy, Moskwy. Potem kilkakrotne telefony do szefa, wyjaśniające oraz pytające o zezwolenie przez młodą umundurowaną służbistkę o niezmienionej jeszcze mentalności komunistycznej biurokratki. Oczy podróżnych, niczym magnes, przyciągał aparat będący w użyciu wojskowej służby granicznej. Najpewniej stanowił on okaz, należący już do zabytków - produkcja pierwszej generacji: bardzo duża, niewyszukanego, kanciastego kształtu słuchawka przymocowana do biurka sznurkiem, nie pierwszej świeżości.

Wyjaśnienia w języku rosyjskim prowadził ks. Karolak. Po chwili zaangażowano go, w charakterze pomocy, do dokładnego wypisywania danych, wszystkich razem oraz każdego z osobna. Czas przygotowywania listy wydłużał się. Po chwili zezwolono zmarzniętemu Tadeuszowi, mnie i szoferowi (ksiądz z Omska) powrócić do samochodu. Kontrola paszportów przeciągnęła się do około 1,5 godz. O dobrą godzinę wcześniej odjechali podróżni, którzy przyjechali na punkt graniczny już po nas. Wreszcie ruszyliśmy. Droga stała otworem. Władze graniczne, od strony Kazachstanu, przeglądnęły paszporty rutynowo i bez zastrzeżeń dały zielone światło, zezwalające na kontynuowanie podróży. Zarówno nie najmilsza aura, rozległe równinne stepowe tereny o odcieniu szarej zieleni, charakter osad ludzkich - pozostawały niemal identyczne, jak w kraju, który właśnie opuściliśmy.

Niebawem niedaleko szosy pokazał się jeden, potem drugi zakręt rozłożystej, majestatycznej rzeki. Był to Irtysz. Szeroko rozlane, połyskujące wody koloru niebiesko-stalowego, nadawały otoczeniu jakiś enigmatyczny, niecodzienny charakter. Mijaliśmy mniejsze i większe wysepki. Wszystkie cechowały się opływowymi kształtami, z długą swą osią ułożoną zgodnie z głównym kierunkiem nurtu, a ich owalne zarysy ostro odcinały od otoczenia ciemno-zieloną, intensywną, wyjątkowo soczystą barwą gęstej roślinności. Kiedy wyjrzało słońce, z miejsca zrobiło się raźniej na duszy, ale temperatura nadal, niezmiennie utrzymywała się niska. Szybko zbliżaliśmy się do pożądanego celu, tj. do miasta Pawłodar. Nagle pokazało się kilka kominów, most i z daleka zarysy pokaźnych, nowoczesnych bloków miejskich. Potem stanęły otworem szerokie ulice, zupełnie nie przypominające pamiętanych przez braci Tadeusza i Zbigniewa Wallągów tych sprzed sześćdziesięciu lat. Znowu zakręt i skrzyżowanie głównych ulic wielkiego miasta. Zegarki wskazywały godz. 13.00 czasu lokalnego. Z uzyskanej informacji od przechodzącej ulicą, eleganckiej niewiasty, posiadającej charakterystyczne cechy rasy mongolskiej okazało się, iż istnieje tu parafia katolicka. W ciągu kilku minut znaleźliśmy się przed okazałym, nowo wybudowanym, w zasadzie już wykończonym kościołem. Zbudowany z czerwonej cegły, ostro odbijającej od smutnej szarzyzny starej dzielnicy, która stanowiła centrum niewielkiego miasta, jakim niegdyś był Pawłodar. Jednakowoż po przeciwnej stronie drogi, zdążył wyrosnąć rząd bloków mieszkalnych, jakby pospiesznie zmontowanych z odpychających swą monotonią, zimnych płyt betonowych. Świątynia dominująca nad otoczeniem swymi jaskrawymi, świeżymi murami, zdawała się niemal pyszna. Otoczona dużym ogrodem przekazanym, jak się później okazało, do użytku parafianom, przez pełnego energii i niecodziennych pomysłów proboszcza, ks. Jana Cohn. Wprawdzie Ksiądz Proboszcz z dumą podkreślał swoje niemieckie pochodzenie ( co najmniej trzecie, czwarte, być może nawet wcześniejsze - z dońskich osadników; nie był w stanie nawet bliżej tego określić), doskonale władał nie tylko językiem rosyjskim, swoich przodków, czyli niemieckim, ale co dla nas stanowiło zaskoczenie, biegle językiem polskim. Pierwotnie parafia katolicka została założona przez księży polskich, w starej dzielnicy miasta. Działała ona w małych chatach, stanowiących pozostałości po starym Pawłodarze, położonym na przedmieściach współczesnego, 400-tysięcznego miasta.

Obecny proboszcz, po uzyskaniu pomocy finansowej z Niemiec, zdołał postawić kościół nie tylko oryginalny, ale równocześnie z wielu względów funkcjonalny. Najpewniej była to pierwsza świątynia katolicka na tej ziemi, położonej w odległym, zapadłym kącie świata, sprawiającej wrażenie zapomnianej przez Boga. Wprawdzie czekała ona na oficjalne poświęcenie, to jednak była już czynna tzw. dolna kaplica, połowicznie usytuowana w podziemiach, a przyległe do niej salki szkolne były wypełnione uczącą się młodzieżą. Mimo, iż obie społeczności, tj. polska i niemiecka pozostawały w stanie tarć, proboszcz serdecznie nas przyjął, umieszczając w swoim bardzo ciepło ogrzanym, specjalnie dla gości, choć niepozornym - starego typu, lecz przytulnym domu. Dla wymęczonych podróżą był to ratunek. Miejskie centralne ogrzewanie, niezależnie od pogody i temperatury otoczenia, zaczynało działać dokładnie 15 listopada, nie wcześniej. Następnego dnia, tj. w niedzielę ks. Jan Cohn osobiście dowiózł naszą trójkę, tj. Tadeusza, Zbyszka i mnie, na Mszę św. do kościoła. Po niej został zorganizowany dla parafian obiad w sali szkolnej, znajdującej się w budynku usytuowanym w pobliżu świątyni, po przeciwnej stronie drogi. Cała sala wypełniona była po brzegi dziećmi i młodzieżą, głównie polskiego oraz niemieckiego pochodzenia, jak również organizatorami.

Przy okazji poznaliśmy śmietankę towarzyską należącą do parafii, w tym pracowniczkę plebanii, Valę Kuźmienko oraz nauczycielkę języka polskiego, lokalnej szkółki, Małgosię Gwóźdź, która przyjechała z dalekiego Oświęcimia, by uczyć potomków zesłańców mowy ojczystej. Obie pełne uroku, przemiłe panie, towarzyszyły nam w poszukiwaniu zagubionych, tragicznych śladów przeszłości. W posiadaniu p. Vali znalazł się, wydany przez Uniwersytet Wrocławski, spis Polaków pochowanych na cmentarzach Pawłodaru (Teofil Mikulski, Fotografia Zbiorowa Polaków Deportowanych do okręgu Pawłodarskiego, Wrocław 1995). Odnaleziono w nim dane, wprawdzie cokolwiek zmienione w związku z użyciem pisowni rosyjskiej, to jednak świadczące, iż matka Tadeusza została pochowana na starym cmentarzu, położonym w centrum współczesnego Pawłodaru. Wiadomość tę potwierdziły księgi cmentarne.

(cdn.)

2001-12-31 00:00

Oceń: 0 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Pojechała pożegnać się z Matką Bożą... wróciła uzdrowiona

[ TEMATY ]

Matka Boża

świadectwo

Magdalena Pijewska/Niedziela

Sierpień 1951 roku na Podlasiu był szczególnie upalny. Kobieta pracująca w polu co i raz prostowała grzbiet i ocierała pot z czoła. A tu jeszcze tyle do zrobienia! Jak tu ze wszystkim zdążyć? W domu troje małych dzieci, czekają na matkę, na obiad! Nagle chwyciła ją niemożliwa słabość, przed oczami zrobiło się ciemno. Upadła zemdlona. Obudziła się w szpitalu w Białymstoku. Lekarz miał posępną minę. „Gruźlica. Płuca jak sito. Kobieto! Dlaczegoś się wcześniej nie leczyła?! Tu już nie ma ratunku!” Młoda matka pogodzona z diagnozą poprosiła męża i swoją mamę, aby zawieźli ją na Jasną Górę. Jeśli taka wola Boża, trzeba się pożegnać z Jasnogórską Panią.

To była środa, 15 sierpnia 1951 roku. Wielka uroczystość – Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny. Tam, dziękując za wszystkie łaski, żegnając się z Matką Bożą i własnym życiem, kobieta, nie prosząc o nic, otrzymała uzdrowienie. Do domu wróciła jak nowo narodzona. Gdy zgłosiła się do kliniki, lekarze oniemieli. „Kto cię leczył, gdzie ty byłaś?” „Na Jasnej Górze, u Matki Bożej”. Lekarze do karty leczenia wpisali: „Pacjentka ozdrowiała w niewytłumaczalny sposób”.

CZYTAJ DALEJ

#NiezbędnikMaryjny: Litania Loretańska - wezwania

[ TEMATY ]

litania loretańska

Adobe Stock

Litania Loretańska to jeden z symboli miesiąca Maja. Jest ona także nazywana „modlitwą szturmową”. Klamrą kończąca litanię są wezwania rozpoczynające się od słowa ,,Królowo”. Czy to nie powinno nam przypominać kim dla nas jest Matka Boża, jaką ważną rolę odgrywa w naszym życiu?

KRÓLOWO ANIOŁÓW

CZYTAJ DALEJ

#PodcastUmajony (odcinek 5.): Ile słodzisz?

2024-05-04 22:24

[ TEMATY ]

Ks. Tomasz Podlewski

#PodcastUmajony

Mat. prasowy

W czym właściwie Maryja pomogła Jezusowi, skoro i tak nie mogła zmienić Jego losu? Dlaczego warto się Jej trzymać, mimo że trudności wcale nie ustępują? Zapraszamy na piąty odcinek „Podcastu umajonego”, w którym ks. Tomasz Podlewski opowiada o tym, że czasem Maryja przynosi po prostu coś innego niż zmianę losu.

CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję