Powstanie "Disinformation Governance Board" ogłosił 27 kwietnia bieżącego roku sekretarz departamentu bezpieczeństwa krajowego USA Alejandro Mayorkas. Miało to miejsce podczas przesłuchania w Izbie Reprezentantów nad budżetem na 2023 rok dla departamentu, na czele którego stoi Mayorkas. Komórka zajmować ma się rządową weryfikacją informacji pojawiających się w amerykańskiej przestrzeni medialnej. Chodzi głównie o kwestie obejmujące kryzys uchodźczy na granicy z Meksykiem, listopadowe wybory do Kongresu, czy wojnę na Ukrainie.
Wszystko zaczęło się od tego, gdy podczas zdawałoby się rutynowego przesłuchania Mayorkasa w amerykańskim parlamencie, demokratyczna reprezentantka Lauren Underwood wystąpiła ze skargą na temat tego, w jaki sposób mniejszości etniczne są zagrożone różnymi kampaniami dezinformacyjnymi. Zapytała sekretarza, co jego Departament Bezpieczeństwa Narodowego zamierza z tym faktem uczynić. Mayorkas odpowiedział, że w tym właśnie celu dopiero co powołano specjalne ciało doradcze, któremu nadano nazwę "Disinformation Governance Board". Po polsku nazwę tego tworu możemy przetłumaczyć, jako "Zarząd do Walki z Dezinformacją w Rządzie Federalnym".
Pomóż w rozwoju naszego portalu
„Chcemy użyć zasobów naszego ministerstwa, aby walczyć z dezinformacją” – powiedział wtedy Mayorkas.
Reklama
Ledwo "Disinformation Governance Board" zaczął działać, a już spotkał go i odpowiedzialną za jej stworzenie administrację Joe Bidena sprzeciw z wielu stron amerykańskiej sceny politycznej. Czy słusznie?
Potężny rynek „prawdy”
W dzisiejszych czasach fact-checking, a więc weryfikowanie prawdziwości informacji, stał się tak powszechny i tak popularny, że jest już właściwie klasyfikowany, jako zupełnie oddzielna forma dziennikarska. W porównaniu z innymi specjalizacjami dziennikarskimi, jego korzenie są jednak znacznie krótsze. Choć pierwsze serwisy poświęcone weryfikowaniu prawdziwości informacji pojawiających się w mediach powstały w Stanach Zjednoczonych około 2003 i 2004 roku, o fact-checkingu zaczęło być głośno dopiero kilka lat temu.
Obecnie na świecie mamy ponad 340 instytucji fact-checkingowych, a rynek ten warty jest już wiele miliardów dolarów.
Swoje osobne oddziały fact-checkingowe mają największe redakcje tradycyjnych mediów w Ameryce, jak telewizja „CNN”, czy gazety „Washington Post” oraz "Tampa Bay Times".
Zajmują się tym także osobne, wyspecjalizowane tylko w tej kwestii portale, takie jak "PolitiFact", "Snopes" lub "FactCheck.org".
Fakt stworzenia państwowej jednostki zajmującej się tą dziedziną jest jednak czymś zupełnie nowym i niespotykanym.
Reklama
Biorąc pod uwagę fakt, że wedle badań uniwersytetu oksfordzkiego pt. "Reuters Institute for the Study of Journalism" z 2021 roku, jedynie 29 proc. ankietowanych Amerykanów wierzy mediom (jest to wynik najniższy spośród wszystkich przebadanych 46 krajów), działalność organizacji zajmujących się weryfikowaniem prawdziwości informacji powinna być mile widziana. Jest jednak dokładnie odwrotnie. Niechęć i brak zaufania wobec tego typu aktywności nasila się wówczas, kiedy zamiast prywatnych organizacji zaczyna w ten proces ingerować amerykański rząd federalny. Obecnie ufa mu najmniej obywateli od 25 lat, a wiarę w to, że rząd USA rozwiąże problemy wewnętrzne kraju, do których zalicza się także problem z tzw. „fake newsami” podziela rekordowo niski odsetek Amerykanów. W ubiegłym roku stanowili oni zaledwie 39 proc. ankietowanych.
Przede wszystkim, istnieją drastyczne różnice w tym, jak Demokraci i Republikanie oceniają samo badanie prawdziwości informacji pojawiających się w mediach. Jak głosiły wyniki badania sondażowni "Pew Research Center" z połowy 2020 roku, aż 73 proc. ankietowanych Demokratów mniej lub bardziej entuzjastycznie odnosiło się do pomysłu oznaczania przez portale społecznościowe poszczególnych wypowiedzi polityków jako fałszywe lub wprowadzające w błąd. Wśród Republikanów aż 71 proc. wyraziło dokładnie odwrotną opinię na ten temat.
Na taki wynik wpłynęła przede wszystkim postawa konserwatystów, którzy twierdzą, że prywatne serwisy fact-checkingowe oraz giganci z branży mediów społecznościowych nie traktują ich tak samo jak Demokratów. Zdaniem sympatyków partii republikańskiej środowiska te pozostają daleko uprzedzone wobec konserwatywnych, chrześcijańskich poglądów, faworyzując te lewicowo-liberalne.
Nie jest zatem zaskoczeniem, że decyzja o stworzeniu "Disinformation Governance Board", swoistego „ministerstwa prawdy”, została podjęta akurat przez demokratyczną administrację Białego Domu.
Jak żona Cezara?
Reklama
Ktokolwiek chciałby zabierać się za tak odpowiedzialne zadanie, jakim jest weryfikowanie informacji i doniesień medialnych, które każdego dnia zalewają nas w informacyjnym natłoku, sam powinien być niczym przysłowiowa „żona Cezara”. Niestety jest dokładnie odwrotnie – osoby stojące za rządową komórką ds. weryfikowania informacji w żadnym razie nie mogą być uznane za „wolne nawet od cienia podejrzeń”. Dyrektor wykonawcza „ministerstwa prawdy”, Nina Jankowicz, wcześniej zajmowała się weryfikowaniem prawdziwości informacji w należącym do rządu federalnego think-tanku „Wilson Centre”. Jest także publicystką oraz autorką książki o walce z dezinformacją. Z jej osobą związane są jednak poważne kontrowersje mogące świadczyć o braku zawodowej uczciwości.
W październiku 2020 roku, ta 30-latka o polskobrzmiącym nazwisku twierdziła publicznie, że konserwatywna gazeta „New York Post”, posługiwała się nieprawdziwymi informacjami relacjonując sprawę niesławnego laptopa Huntera Bidena, syna obecnego prezydenta USA.
Na laptopie, oprócz kompromitujących zdjęć przedstawiających Huntera w towarzystwie pań lekkich obyczajów, znajdowały się wysyłane przez niego e-maile, w których miał się chwalić swoimi szerokimi wpływami i koneksjami, które posiadał, jako syn prezydenta USA, ale także z powodu zasiadania w radzie nadzorczej ukraińskiej spółki gazowej "Burisma".
Liberalne media w USA momentalnie stwierdziły, że sprawa laptopa Huntera Bidena to „rosyjska dezinformacja”, przeciwnie twierdził nowojorski dziennik „New York Post”, który jako pierwszy opisał całą sprawę. Wówczas Nina Jankowicz odrzuciła doniesienia gazety, sugerując, że redakcja rozpowszechnia nieprawdziwe informacje, czyli tzw. „fake-newsy”.
Kwestionowała też zawartość samych maili znajdujących się na tym komputerze, nazywając całą sprawę „wrzutką kampanii wyborczej Trumpa”. Wiele osób uwierzyło wtedy w taką narrację, gdyż rewelacje wyszły na jaw tuż przed wyborami prezydenckimi w 2020 roku.
Reklama
Opisaną przez dziennikarzy „New York Post” historię zaczął cenzurować także sam Twitter – jeden z największych portali społecznościowych na świecie. W taki oto sposób lewica arbitralnie przyznała sobie wyłączne prawo decydowania o tym, co jest prawdą, a co jedynie propagandą i dezinformacją. Na kanwie tego niebezpiecznego procesu ofiarą cenzury padło niezależne dziennikarstwo śledcze. Zdaniem krytyków, ustalenia konserwatywnej gazety były blokowane, usuwane z Twittera i oznaczane, jako „fake-news”, tylko dlatego, że mogły zaszkodzić kampanii prezydenckiej demokratycznego kandydata Joe Bidena i tym samym pomóc prezydentowi Donaldowi Trumpowi wygrać reelekcję.
W 2022 roku lewicowy dziennik „The New York Times” przyznał, że maile Huntera Bidena zostały uznane za autentyczne, a urządzenie z którego je wysyłano należało właśnie do niego.
Nina Jankowicz stwierdziła ostatnio, że „wzdryga się” na myśl o hucznie ogłaszanym w amerykańskich mediach przejęciu Twittera przez miliardera Elona Muska. Biznesmen i właściciel słynnych firm „SpaceX” oraz „Tesla” zapowiedział przywrócenie wolności słowa na Twitterze oraz odblokowanie konta republikańskiego prezydenta Donalda Trumpa.
Obejmując swoje stanowisko, dyrektor wykonawcza "Disinformation Governance Board" stwierdziła, że jej celem będzie "podtrzymanie zaangażowania Departamentu w ochronę wolności słowa, prywatności, praw obywatelskich i swobód obywatelskich”.
Trudno jednak uwierzyć w takie zapewnienia, szczególnie w świetle braku reakcji zainteresowanej na wyżej opisane kwestie oraz jej postawy blokowania informacji niekorzystnych dla lewicy.
Uzasadniona krytyka?
Środowiska prawicowe w USA określiły "Disinformation Governance Board" mianem "Ministerstwa Prawdy", czyniąc aluzje do popularnej książki "Rok 1984" George'a Orwella. Tak uczynił m.in. gubernator Florydy, Ron DeSantis. Senator Josh Hawley z Missouri powiedział natomiast, że Departament Bezpieczeństwa Krajowego „uczynił sobie z nadzorowania tego, co Amerykanie będą mówić swoje główne zadanie”.
Reklama
„Trzeba zlikwidować tę organizację, a projekt ustawy, którą złożyłem, uniemożliwi jakiejkolwiek przyszłej administracji, aby kiedykolwiek próbowała ją odtworzyć” - mówił w innym wywiadzie odnosząc się do ustawy, którą złożył w Senacie razem z innym Republikaninem, Randem Paulem, senatorem z Kentucky.
Wspomniana Nina Jankowicz znalazła się na cenzurowanym u republikanów. Krytyka jej osoby doszła tak daleko, że głos w tej sprawie musiała zabierać ówczesna rzecznik prasowa Białego Domu, Jen Psaki. Próbowała przekonywać, że Jankowicz jest "ekspertką w dziedzinie dezinformacji" i że jest "osobą z szerokimi kwalifikacjami w tej kwestii".
Na falę oburzenia związaną z działalnością "Zarządu do Walki z Dezinformacją" sekretarz Alejandro Mayorkas odpowiadał 3 maja w trakcie przesłuchania odbywającego się w Senacie USA.
„Departament Bezpieczeństwa Narodowego nie będzie kontrolował niczyich sumień. Takie postępowanie stoi jak najdalej od prawdy. Zajmujemy się zapewnianiem bezpieczeństwa naszej ojczyzny.” – powiedział.
Mayorkas wcześniej przyznał jednak, że cała sytuacja z ogłoszeniem powstania „Disinformation Governance Board” z pieniędzy podatnika mogła zostać przeprowadzona inaczej. Szef departamentu bezpieczeństwa krajowego zwracał uwagę na błędy, jakie pojawiły się w komunikacji, szczególnie w odpowiednim przekazaniu tej decyzji społeczeństwu.
Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt fact-checkingu – psychologię stojącą za jego mechanizmem. Informacje weryfikują przecież ludzie, którzy nie są wolni od różnych instynktów i uprzedzeń w tę lub inną stronę, a ich działanie, choćby było podejmowane w dobrej wierze i motywowane szczytnym celem dotarcia do prawdy, w istocie docieranie do niej może tylko utrudniać. Same dobre intencje mogą zaś posłużyć do złych czynów i zamiast zwalczać dezinformacje stać się jej przedłużeniem.
W dzisiejszym świecie, w którym od rana do wieczora zalewa nas wszechobecny natłok informacyjny, zwykłemu odbiorcy coraz trudniej jest odróżnić prawdę od fałszu. Istnienie prywatnych instytucji fact-checkingowych jest w takich warunkach zatem zjawiskiem społecznie pożądanym. Dalece niepokojącym jest jednak sytuacja, w której o tym co jest prawdą miałaby decydować jakakolwiek rządowa instytucja. Jest to wątpliwe przede wszystkim ze względów etycznych. Istnieje bowiem poważne ryzyko, że rząd federalny ulegnie pokusie, by wykorzystać swoje instytucje ds. walki z dezinformacją na użytek własnych celów politycznych. Wówczas stałyby się one w istocie orwellowskimi "Ministerstwami Prawdy”. Stanowiłoby to w sposób oczywisty przekroczenie kompetencji rządu oraz pogwałcenie praw zapisanych w 1. Poprawce do amerykańskiej konstytucji, która zabrania ograniczania wolności religii, słowa, prasy, czy poglądów. W zdrowej demokracji weryfikowaniem informacji zajmują się niezależni dziennikarze, nie zaś politycy czy urzędnicy administracji publicznej.