Reklama
Nawet nie myślał, że będzie kiedyś z zapartym tchem obserwował,
jak ludzie biją się o skwarkę w zupie. I że troska o rozwiązanie
tak zaciekłego konfliktu, będzie mu sprawiać przyjemność.
O tym, że ks. prałat Krzysztof Ukleja będzie dyrektorem
warszawsko-praskiej Caritas, dowiedział się w 1992 r., kiedy w małej
podwarszawskiej miejscowości głosił rekolekcje. Był już wieczór,
kiedy do parafii niespodziewanie zawitał bp Kazimierz Romaniuk. Podszedł
do ks. Uklei i zapytał: "Ile masz lat kapłaństwa?" - Dziesięć - usłyszał.
- "To musimy zmienić ci życie. Zajmiesz się w diecezji tworzeniem
Caritas".
Gdy dziś wspomina te słowa, uśmiecha się z sentymentem.
Jest energiczny, otwarty, szybko nawiązuje kontakty z ludźmi. Ale
wtedy nie wiedział, czy sobie poradzi.
Niekiedy mówią o nim: "biznesmen w sutannie". On woli
raczej stwierdzenie: "menadżer Pana Boga". Kiedy opowiada o tym,
co udało się już zrobić "zapala się" i gestykuluje. O każdym dziele
opowiada z przejęciem, widać, że naprawdę kocha to, co robi.
Wcześniej zaangażowany był w duszpasterstwo młodzieży
w parafii Chrystusa Króla. Prowadził spotkania, wyjeżdżał na wakacyjne
rekolekcje. Kiedy usłyszał o planach Biskupa było to dla niego wielkie
wyzwanie. Próbował się bronić: - Ale ja się na tym nie znam... -
Wszyscy zaczynamy - żartował Biskup nowo utworzonej diecezji.
Z czarną teczką po urzędach
Reklama
Z perspektywy czasu widzę, jak Bóg przygotowywał mnie do tej
pracy - mówi ks. Ukleja. W tym samym roku kiedy zajął się Caritas,
ukończył 3-letnie studia pedagogiczne w Instytucie Salezjańskim w
Warszawie. Gdy chodził na wykłady, codziennie mijał budynek, późniejszą
siedzibę Caritas. - Zawsze budził we mnie jakiś zachwyt. Wtedy nie
wiedziałem, że wkrótce w nim zamieszkam.
Dom nie miał jeszcze tytułu własności, ale pozwolenie
na użytkowanie znajdujących się w nim pomieszczeń Caritas uzyskała
w październiku. Początkowo tylko w jednym pokoju z biurkiem. W grudniu
1992 r. Caritas odzyskała cały utracony budynek, który Kurii Warszawskiej
odebrała władza ludowa, i miesiąc później zaczęły się poszukiwania
sponsorów, a potem remonty. Zaczęło się od przygotowania statutu,
wpisu do rejestru, czyli w praktyce chodzenia z czarną teczką po
urzędach, po komisjach majątkowych, potem były nawet rozprawy sądowe
- wspomina ks. Ukleja.
Sprawa zwrotu kurii budynku była dość skomplikowana.
Bo mieszkały w nim dziewczęta z upośledzeniem umysłowym. Od 1987
r. przeciągał się remont budynku. Na ten czas 50 dziewcząt przeniesiono
do państwowej placówki w Tarchominie. Gdy sądowa komisja orzekła,
że Caritas może przejąć budynek, pozostał problem opieki nad podopiecznymi.
- Zgodziliśmy się nimi zająć - mówi ks. Ukleja.
I wtedy Dyrektor sprowadził z Caritas Wiedeńskiej meble.
Każda miała swoje biurko, szafkę i łóżko. Potem w budynku powstała
kaplica. Do Caritas zaczęły napływać dary. Pierwszy samochód, używaną
Nysę przekazał Totalizator Sportowy, kolejny wojsko. - Pamiętam,
jak w grudniu sprowadzaliśmy drugi samochód. Jechaliśmy z uszkodzonym
szyberdachem, siedząc w czapkach na głowach - mówi ks. Ukleja. Początkowo
do pomocy przychodzili parafianie z kościoła Chrystusa Króla. Caritas
zwróciła się także z prośbą o pomoc do gminy. Pojawili się sponsorzy.
Cieszyliśmy się każdym drobiazgiem
Dzieło Caritas zaczęło się intensywnie rozwijać. - Bóg
opiekował się nami, a św. Albert patronował całemu dziełu - mówi
ksiądz Ukleja.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
To nie jest wina dzieci
Ośrodek przy ul. Kawęczyńskiej, dla dziewcząt z upośledzeniem,
był pierwszą placówką dla dzieci w Caritas warszawsko-praskiej.
Teraz dziewczynki w ośrodku mieszkają właściwie do momentu
ukończenia osiemnastu lat, w praktyce jednak pod troskliwym okiem
Księdza Dyrektora pozostają dłużej.
Ks. Ukleja: - Dziewiętnastoletnia Magda, sierota, przed
rokiem ukończyła szkołę. Od tamtej pory mieszka w pokoju, który przyznała
jej gmina, ale w tym samym budynku, co ośrodek Caritas. Boi się samodzielnego
życia.
Inny przykład: Gdy osiemnastoletnia Aneta opuściła ośrodek
i zamieszkała samodzielnie, szybko okazało się, że spodziewa się
dziecka. Ono prawdopodobnie do tego ośrodka wróci, historia zatem
zatacza krąg.
W domu obowiązuje system "rodzinkowy", a więc jest tak
jak w rodzinie: wspólnie obchodzi się święta, urodziny, imieniny,
wspólnie spożywa posiłki czy wyjeżdża na wakacje. Te dziewczynki,
które mają rodziców bądź krewnych, w piątki mogą do nich wyjechać,
by w niedzielę wieczorem tutaj powrócić.
Z niektórymi są oczywiście problemy wychowawcze, zdarzały
się nawet interwencje policji, gdy jedna z dziewcząt wybiła szybę
albo usiłowała sobie przeciąć żyły. - Nie jest to jednak wina tych
dzieci - wyjaśnia ks. Ukleja. I przywołuje w pamięci takie zdarzenie:
do Caritas przyszedł mężczyzna z córką, która chodzi do klasy z jedną
z naszych podopiecznych. Miał pretensje, że dziewczynka z naszego
ośrodka zaczepia jego córkę w szkole, że niegrzecznie się do niej
odnosi. - Gdy rozmawiałem z tym panem, nieoczekiwanie zjawiła się
dziewczynka, na którą narzekał. Zaczęła płakać. Powiedziała do mnie,
że ona też chciałaby mieć tatusia i pójść z nim do domu. Mężczyzna
otworzył oczy ze zdumienia. Bez słowa opuścił siedzibę Caritas.
Bitwa o skwarkę
W miejscu dawnego baru "Pod Gołąbkiem", przy ul. Grochowskiej,
w grudniu 1992 r. ruszyła jadłodajnia. Już pierwszego dnia ustawiło
się w kolejce 200 osób. Według założeń gminy mieli to być mieszkańcy
Pragi. Ale w Caritas nikt nikogo nie pyta, skąd przychodzi i jakie
ma przekonania. Bliskość Dworca Wschodniego spowodowała, że szybko
wzrosła liczba chętnych na posiłki. Przychodzą tu bezdomni, bezrobotni,
czasem całe rodziny. Zdarzały się sytuacje, że bezdomni pobili się,
bo jeden dostał skwarkę w zupie, a drugi nie.
Od początku istnienia, aż po dzień dzisiejszy z jadłodajnią
związana jest s. Eustochia, albertynka. Siostra wydaje też środki
opatrunkowe. - Dla s. Eustochii oni są gotowi zrobić wszystko. Kiedy
siostra opatrywała rany robiło się cicho i spokojnie - mówi ks. Ukleja.
Po 6 latach funkcjonowania stołówki, Gmina Centrum przekazała
budynek spadkobiercy dawnych właścicieli. Najpierw podniósł on czynsz
Caritas, a potem dał wymówienie najmu budynku. Nowe lokum jadłodajnia
znalazła przy ul. Szaserów. Gmina Centrum opłaca zatrudnienie pracowników
oraz zapewnia środki na jedzenie. Caritas opiekuje się stołówką i
płaci czynsz za wynajem lokalu. Dziennie wydaje się około 700 zup.
Na święta Wielkanocne i Bożego Narodzenia jadłodajnia przygotowuje
1,5 tys. paczek żywnościowych. W kolejkę ustawiają się stali bywalcy,
przychodzą kobiety z dziećmi a nawet całe rodziny, dla których te
paczki są jedynym świątecznym prezentem.
Ksiądz Dyrektor z tej jadłodajni jest bardzo dumny. Bo
- obok Ośrodka Wychowawczego - jest to dzieło Caritas, które powstało
na samym początku.